در زیر می
توانید قسمت اول داستان "انار بانو و پسرهایش" را بشنوید و قسمت دوم را در پست بعدی. برگردان این داستان را
به زبان لهستانی به قلم خانم درتا سواپا / Dorota Słapa در پایین
می بینید. دریچه از دوستانی که هردو زبان فارسی و لهستانی را می دانند،
دعوت می کند نظر خود را در باره این برگردان با ما در میان بگذارند.
Anar Banu i jej synowie
Lotnisko Mehrabad - lot 726 - Air France.
Druga w nocy oznacza całkowity brak snu, zagubienie, zmęczenie i
pośpiech z towarzyszącym mu bliżej nieokreślonym niepokojem i
wyczekiwaniem, oraz myśl, że oto wyjadę i pozostanę tam na zawsze
(niedorzeczność!); albo wręcz odwrotnie - zostanę tutaj, w pełnym wad i
zalet ukochanym Teheranie, i nigdzie się nie ruszę (jeszcze większa
niedorzeczność!); i niech szlag trafi to zagubienie i bezradność, te
wieczne wyjazdy i powroty (wieczne jak na moje życie) i ten lot o
północy, taszczenie walizek i odprawę celną - most Sirat* - upokarzającą
rewizję ciała, butów, kieszeni i dziurek od nosa i ucha.
Pożegnanie. Bez słów i spojrzeń, chłodne i pośpieszne, z ukrywanym
żalem i gniewem niemającym przyczyny, którego nie należy ujawniać, i
goryczą, którą trzeba przełknąć i odejść bez słowa.
Odprawa dla kobiet. Mój wygląd jest nie do przyjęcia: chustka zsunęła
mi się z głowy, a ostatni guzik manta* jest rozpięty. Wspaniale. Macie
rację. Doprowadzam się do porządku. Bagażowy, który przyniósł mi walizkę
i podręczną torbę, niecierpliwi się, domagając się zapłaty, którą
ustaliliśmy wcześniej, i rozgląda za nowym podróżnym. Mówię mu:
- Powinieneś zostać ze mną aż do odprawy!
Nalega. Chce sobie już iść. Kładzie moje walizki na ruchomą taśmę i wskazuje na kolejnego podróżnego. Myślę sobie:
- Nie denerwuj się, kochana. Odpuść. Tak już jest, zapłać mu, niech sobie idzie.
Szyba oddziela przylatujących i odlatujących. Jedni i drudzy są
trochę przygnębieni i zasmuceni. Niewypowiedziane słowa i wymowne
spojrzenia przechodzą przez szklaną ścianę i niczym pył przysiadają na
ich twarzach.
Przeszukują moją walizkę. Znaleźli coś, co wzbudza ich strach i podejrzenia. Nie mam pojęcia, co to może być.
Grożący palec wskazuje na wnętrze mojej walizki.
- Narzędzie zbrodni!
- Jakie narzędzie zbrodni? U mnie w walizce?
Inspektor rozmawia z jakimś funkcjonariuszem. Pochyleni, wpatrują się w niewyraźny obraz na aparacie kontrolującym bagaże.
Odprowadzający podróżnych zerkają zza szyby. Ludzie stojący wokół
mnie szepcą do siebie, a w ich oczach czai się niewyraźne pytanie. W
jednej chwili stałam się kimś innym, jestem teraz niebezpieczna i
zasługuję na potępienie. Wyrok został wydany.
Terrorystka?
Być może. Wszystko jest możliwe.
Owym narzędziem zbrodni okazuje się być topór złotego koloru, który
kupiłam synkowi w nieznanym nikomu sklepiku z drobiazgami w Isfahanie.
Nie jest wart złamanego grosza i nie dałoby się nim nikogo zabić,
zwłaszcza pilota samolotu.
Odkładają na bok moją walizkę. Należy sprawdzić dokładnie całą jej
zawartość. Wzrok pasażerów przenosi się raz po raz to z walizki na mnie,
to ze mnie na walizkę. Patrzą na mnie z powątpiewaniem i zdumieniem.
Próbuję się tłumaczyć:
- To przecież stary topór, który kiedyś należał do derwiszy.
Spodobał mi się, więc go kupiłam. Leży w walizce, więc w jaki sposób
mogę nim komuś coś zrobić? Zresztą, co mogłabym zrobić?
Moje słowa trafiają w próżnię. Ostrożnie wyciągają z walizki
narzędzie zbrodni - topór złotego koloru. Ludzie wciąż patrzą, więc
celnik zaczyna wyjaśnienia: topór ten jest wartościowym reliktem
przeszłości i stanowi dziedzictwo kulturowe...
Co za bzdury!
Mam przy sobie paragon. Nie jest wart nawet tych pięciu tysięcy
tumanów*. Ozdobiony jest arabskim napisem, prawdopodobnie którymś z
koranicznych wersetów.
- Musi go jeszcze oszacować pan Tuti - słyszę.
Głośnik wzywa pana Tutiego. Dwie osoby się śmieją, ktoś powtarza pod
wąsem zasłyszane wcześniej słowa, ktoś szarpie mnie za ramię:
- Droga pani...
Jakaś staruszka coś mówi lub o coś prosi, nie rozumiem. Śpieszę się. Muszę ostatecznie wyjaśnić sprawę narzędzia zbrodni.
- Nie chcę go, jest wasz, zostawcie mnie w spokoju!
Wszystko teraz zależy od Tutiego. Muszę czekać. Niech to szlag!
Staruszka trąca mnie w ramię, powtarzając prośbę: Droga pani, jestem już spóźniona, boję się, że tu zostanę... Bóg ci to wynagrodzi...
To wieśniaczka. Jest oszołomiona i zdenerwowana. Błaga mnie, abym wypełniła jej formularz celny. Mówi:
- Moja droga, słabo widzę, nie umiem dobrze czytać ani pisać...
Moi synowie powiedzieli: Mamusiu, tylko wsiądziesz na pokład samolotu i
już będziesz u nas... Nie wiedziałam, że jest z tym tyle zachodu!... W
biurze paszportowym dwa razy zemdlałam, i o mało nie umarłam...
Odpowiadam jej:
- Poczekaj, mam teraz coś do załatwienia; poproś kogoś innego.
- Kogo? Nikt nie ma czasu!
Wskazuję eleganckiego chłopaka. Odpowiada:
- Już go pytałam. Wychował się za granicą. Nie potrafi pisać po
persku. Boję się, że i moi chłopcy zapomnieli już perskiego... Boże,
zmiłuj się nade mną!
Ponownie przez głośnik wołają Tutiego. Staruszka nie chce się
odczepić. Kręci się w kółko, nie wiedząc, dokąd iść i co robić. Znów
pyta:
- Droga pani, skąd odchodzi samolot do Szwecji?
Przeglądam jej paszport. Jest cały pusty. To jest jej pierwsza podróż. Nazywa się: Anar Banu Czenari.
Pośpiesznie wypełniam jej formularz. Urodziła się w tysiąc dziewięćset
siedemnastym, ma więc osiemdziesiąt trzy lata. Leci razem ze mną tym
samym samolotem do Paryża, a stamtąd do Szwecji. Opowiada:
- Mija dziesięć lat, jak nie widziałam swoich synów. Nie mogę
sobie bez nich znaleźć miejsca. Powiedziałam im: Tak bardzo was kocham.
Musieliście wyjechać na drugi koniec świata? Czego brakuje naszemu
Jazdowi?* Zaczęli nalegać, że chcą wyjechać i nie ma dyskusji. Mój
świętej pamięci mąż powiedział: Młodość to szaleństwo. Zwariowali!
Szuka mnie Tuti. Jest mały i chudy, o wzroście dziesięciolatka, co
rekompensuje sobie ogromnym nosem, a szkła jego okularów przypominają
grubością dno szklanki. Sprawdza topór. Nie mówi ani słowa. Potem
ustawia go pod światło lampy, chcąc mu się dokładniej przyjrzeć. Po
namyśle stwierdza:
- Ten topór jest bardzo stary.
Przytakuję skinieniem głowy. Anar Banu zerka ukradkiem, a potem przesuwa dłonią po nasadzie topora:
- Droga pani, ten topór to topór derwiszy! Mało było innych pamiątek?
- Z jak dawnych czasów pochodzi? - pytam Tutiego. Moja nieustępliwość go drażni. Pośpiesznie odpowiada:
- Nasada wygląda na pochodzącą sprzed kilku wieków, ale trzonek jest nowy!
Tak czy inaczej, biorąc pod uwagę, że można nim albo uciąć głowę
pilotowi samolotu, wszystkim funkcjonariuszom i celnikom, albo wziąć
przy jego pomocy pasażerów jako zakładników i uprowadzić samolot do
Afryki, bezsprzecznie stanowi zagrożenie! Oświadczam:
- Achemenidzki* topór jest wasz!
Nie przyjmują topora i chcą mi go zwrócić. Staruszka nie odstępuje mnie ani na krok. Pan Tuti śpieszy się. Jest śpiący. Ziewa.
Odbieram nieszczęsny topór i kieruję się w stronę poczekalni, aby
wręczyć go przyjacielowi, który mnie odprowadził, nie ma jednak po nim
śladu. Ludzie zza szyby machają do mnie, śmiejąc się. Skręcam się ze
wstydu.
Grupa licząca około czterdziestu osób, młodych, starych i dzieci w
różnym wieku, trzymających w rękach bukiety zwiędłych mieczyków,
oczekuje na pasażerów przylatujących z Indii. Jest gwarno, głośno i
tłoczno. Jakieś dziecko wymierzyło mi kopniaka, a teraz ucieka
wymachując więdnącym bukietem.
Wręczam toporek stojącemu przy drzwiach bagażowemu, po czym, ciężko
oddychając, odwracam się niezbyt grzecznie, i spostrzegam stojącą wciąż
na swoim miejscu staruszkę, która rozgląda się wokół, zagubiona i
bezradna. Zupełnie nie wie, co ma robić. Na mój widok ożywia się i
podchodzi, machając mi ręką:
- Droga pani, a gdzież tyś się podziewała? Myślałam już, że zostawiłaś mnie i poleciałaś!
Idzie w ślad za mną. Jej torba jest bardzo ciężka. Ma zadyszkę. Pot
spływa po jej twarzy, więc wyciąga z kieszeni kraciastą chustkę
wielkości obrusa i ociera nią twarz. Zaczyna opowiadać:
- W naszej wsi mamy nauczycielkę, Szahilę, która zna nazwy
wszystkich miast świata. Powiedziała mi, że Szwecja jest skuta lodem.
Krowy i owce zamarzają na stojąco. Temperatura spada nawet do stu
pięćdziesięciu stopni poniżej zera, więc ze strachu przez zimnem
włożyłam na siebie wszystkie wełniane ubrania, jakie tylko miałam i
teraz umieram z gorąca.
Samolot ma godzinę, a może i dwie opóźnienia, dokładnie nie wiadomo.
Odprowadzający stoją za szybą. Zniecierpliwieni i zaniepokojeni
spoglądają na tych, którzy są po drugiej stronie. Ani jedni, ani drudzy
nie słyszą się nawzajem.
Data i godzina lotu zostały wcześniej ustalone, rzeczywistość nie
jest jednak definitywna. Tysiące obaw, możliwości i niepewności staje
pod znakiem zapytania. W mojej głowie kłębią się czarne myśli: A jeśli nie pozwolą mi wyjechać, czy nie zobaczę już nigdy więcej bliskich? Czy znajomi umrą podczas mojej nieobecności...?
Tam, gdzie kończy się niepewność, zaczyna się niemożliwość, gorzki,
ponury stan, który coraz częściej daje o sobie znać - zupełnie jak
niejasne rozumienie śmierci - a to, co się za nim kryje czeka tylko, aby
mi się objawić.
Anar Banu Czenari idzie za mną jak cień. Mówi bez przerwy, niepokój
bije z jej zagubionego spojrzenia i drżących rąk. Ciągnie swoją
opowieść:
- Szczęśliwi ci, którzy mają spokojne i dobre dzieci! Moi synowie
od dzieciństwa nie potrafili znaleźć dla siebie miejsca. Nie przepadali
za ludźmi z naszej wsi. Marzyli o wyjeździe do miasta, do Teheranu lub
gdziekolwiek, sami dokładnie nie wiedzieli gdzie! Za moich czasów znali
tylko jedno miejsce, to, w którym przychodzili na świat. Naszym światem
był Jazd!
Całym światem!
...
هیچ نظری موجود نیست:
ارسال یک نظر