سهشنبه، بهمن ۰۸، ۱۳۹۲
شنبه، بهمن ۰۵، ۱۳۹۲
Szczęście / Goli Taraghi / Dorota Słapa
Szczęście
Jestem szczęśliwym człowiekiem! W każdym dniu, w każdej minucie i
każdej sekundzie jestem szczęśliwym człowiekiem. Jak powiada Mahmud:
- Szczęście to nic nadzwyczajnego. Ot, to co jest.
Czasem myślę sobie, że może śnię, albo bujam w obłokach, gdyż tak
bezgraniczne szczęście jest przecież nierealne. Wyciągam dłonie spod
koca. Dużym palcem u nogi szukam dziury w materacu. Za długo spałam,
kręci mi się w głowie. Całe popołudnie przeleżałam tu bez ruchu i bez
czucia. Ale po co miałabym wstawać? Nie czeka na mnie nikt ani nic. Ach,
gdyby tak coś się wydarzyło; coś, o czym mogłabym opowiedzieć
Mahmudowi. Bo ja nie mam nic do powiedzenia, to znaczy nic ciekawego, co
mogłoby go zainteresować. Ja jestem tylko szczęśliwym człowiekiem;
szczęśliwym od rana do wieczora. No dobrze, ale co dalej? Mahmud mówi:
- Nic, ty jesteś po prostu szczęśliwym człowiekiem, czegóż jeszcze chcesz?
Spoglądam na zegarek. 16:20. Trzeba coś zrobić z tym szczęściem. Ach,
gdybym tak mogła umrzeć, aby móc o tym opowiedzieć Mahmudowi! Gdy umarł
mój ojciec, w głębi serca poczułam radość. Wreszcie miałam coś do
powiedzenia. Jak by nie było, to był mój ojciec i bardzo go kochałam,
jednak Mahmud stwierdził:
- To nie jest w ogóle istotne. Pomyśl, ilu ludzi umiera każdego dnia; co się dzieje na polach bitwy!
Mahmud
ma rację. Powinnam myśleć o ważniejszych sprawach. Kim właściwie był
mój ojciec? Zwykłym pracownikiem biura notarialnego. Jakie to ma
znaczenie, czy żyje czy nie? Wzruszyłam ramionami i szybko się
roześmiałam. Zastanawiam się, gdzie teraz przebywają moje siostry i co
porabiają. Nie, za nic w świecie nie chciałabym znaleźć się na ich
miejscu. Przenigdy! Mahmud ma rację. Moje siostry są jak gnijące
ziemniaki; śmierdzące i nijakie. Co by to było, gdybym nie znalazła
Mahmuda? Nic, marnowałabym się jak moje siostry i nigdy nie pojęła
znaczenia prawdziwego szczęścia. Wstaję z łóżka. Całe ciało mam obolałe.
Chciałabym porozmawiać z Mahmudem. Oczywiście najpierw powinnam znaleźć
odpowiedni temat. Ważny temat. Ale przecież chcę z nim porozmawiać o
takich zwyczajnych rzeczach, na których się znam. Mahmud powiada:
- Nie wolno mi przeszkadzać bez ważnej przyczyny i zabierać mojego czasu gadając o głupotach.
Więc spaceruję po pokojach, obmywam twarz wodą i porządkuję szafki.
Myślę sobie, że może spróbuję znaleźć coś ciekawego w magazynach; jakąś
recenzję, dyskusję, czy wiersz; a następnie mu o tym opowiedzieć.
Mahmud jest jednak przekonany, że ja nie rozumiem nawet tyle, co krowa i
lepiej, będzie jeśli na razie nie będę się odzywać, tylko słuchać. Ale
ile można słuchać? Całe siedem lat nie robię nic innego. Jestem już
zmęczona, spuchła mi głowa. W końcu powinna nadejść moja kolej.
Z ulicy dobiegają jakieś krzyki, jakby zbiorowego lamentu. Podbiegam
do okna, przystaję i... nie! Nie powinno mnie to w ogóle obchodzić, nie
powinnam w ogóle spoglądać w tamtą stronę. To są zwykli, głupi ludzie,
których problemy nie mają większego znaczenia. Mahmud mówi:
- My nie powinniśmy na to zwracać uwagi; nie powinniśmy się przejmować takimi ludźmi i takimi sprawami.
Więc co ja mam właściwie robić, skoro nie wolno mi ani mówić, ani
patrzeć? Delikatnie odchylam zasłonę. Mahmud jest w swoim gabinecie,
więc o niczym się nie dowie. Pod naszym oknem zebrał się tłum ludzi.
Sąsiadka bije się po głowie, wyrywając sobie włosy i rozdziera na sobie
ubranie, a potem wyczerpana, pada na bruk. Zgromadzeni wokół ludzie
ocierają jej twarz i pomagają wstać. Przyzwyczaiłam się ją obserwować
każdego dnia, gdy Mahmuda nie było w domu. Schowana za zasłoną
patrzyłam, jak prowadzi długie rozmowy ze swoim mężem, a popołudniami,
przysiadłszy na schodach, gawędzi z sąsiadami. Strasznie chciałam
wiedzieć, o kim i o czym tak rozmawiają. Ale przecież to oczywiste, o
tych wszystkich głupotach i plotkach, które rozpowiadają wszystkie
kobiety. Z tym prostackim, niedouczonym mężem można przecież rozmawiać
tylko o takich bzdurach. Mahmud nie byłby w stanie znieść tej gadatliwej
analfabetki nawet przez jedną minutę. A teraz wszyscy sąsiedzi
zgromadzili się wokół niej. Wygląda to tak, jakby chcieli ją pocieszyć.
Jej mąż, szlochając, wysiada z taksówki, bierze ją pod ramię i,
przytulając, pomaga wejść do środka. Zasuwam zasłony i siadam na łóżku.
Wydaje mi się, że zmarło jej dziecko. Jakież ono było śliczne! Dopiero
co zaczęło chodzić. Czasem zza zasłony machałam do niego ręką. Wzruszam
ramionami. Co mnie to wszystko obchodzi. Codziennie umiera tysiące
ludzi. Mahmud ma rację, trzeba pomyśleć o tym, co działo się w
Wietnamie. Wychodzę na korytarz i przez dziurkę od klucza patrzę, co
robi Mahmud. Z jakimś magazynem w dłoni rozłożył się na dywanie. Myślę
sobie: może by tak wejść i nie odzywając się ani słowem usiąść po
przeciwnej stronie pokoju? Nie, lepiej nie. Nie powinnam robić nic, czym
mogłabym go zdenerwować. Jakże zazdroszczę tym wszystkim kobietom,
które pracują z nim w jednym pokoju. Czasami przerażona zrywam się ze
snu, myśląc: żeby mi go tylko nie odebrały! Ale moja matka zaprzecza:
- Nie, dziecko. Kto by był tak głupi jak ty, żeby zakochać się w takim bydlaku! Niech Bóg broni.
Chciałabym mu opowiedzieć o tym, co przydarzyło się sąsiadce. W końcu
znalazłam coś, co może go zainteresuje. Dzieląc się swoją opinią na
temat śmierci i życia, chciałabym udowodnić mu, że ze mną też można
porozmawiać. Obawiam się jednak, że mnie wyśmieje i tak jak zwykle
zacznie bić po głowie. Matka powtarza:
- Kochana, jak tylko podniesie na ciebie rękę, oddaj mu i też zbij go do nieprzytomności.
Matka nic nie rozumie. Sądzi na podstawie swojego życia i małżeństwa.
Nie jest w stanie sobie wyobrazić, jakie niewiarygodne szczęście mnie
spotkało i jak bardzo jestem szczęśliwa. Przysiadam w korytarzu i
czekam, aż Mahmud mnie zawoła. W końcu musi kiedyś wyjść z tego pokoju.
Zaczynam liczyć płytki; linie poziome i pionowe. Przynoszę sobie książkę
i zaczynam czytać, jednak obraz dziecka sąsiadów nie znika mi sprzed
oczu. Teraz za tą zasłoną naprawdę nie ma już nikogo. Wstaję. Zaczynam
delikatnie pukać do drzwi gabinetu Mahmuda. Żadnej odpowiedzi. Pytam:
- Wiesz, co się stało?
Dobiega mnie głos przewracanych stron. Powtarzam:
- Gdybyś wiedział, co się stało na naszej uliczce!
- Cicho, teraz czytam - odpowiada.
Ale ja chcę zacząć mówić! Od samego rana czekałam na stosowną okazję! Wstałam, usiadłam, przygotowałam się. Mówię więc:
- Znalazłam coś naprawdę interesującego i chcę ci o tym opowiedzieć. Uwierz mi, to naprawdę bardzo ciekawe.
Cisza. Mahmud ma rację. To rzeczywiście żadna strata, jeśli nic nie
powiem. To, czy żyję, czy nie także nie ma najmniejszego znaczenia.
Powinnam odsunąć się na bok, ustępując miejsca ludziom takim, jak
Mahmud, pozwalając, aby to oni przemówili w imieniu moim i innych.
Wchodzę do kuchni i zamykam za sobą drzwi. Myję naczynia pozostawione w
zlewie od południa i przeglądam wczorajsze gazety. Ach, gdybym tak była w
stanie zrobić coś, czym mogłabym zainteresować Mahmuda! A tak? Jestem
tylko szczęśliwym człowiekiem. Szczęśliwym od rana do wieczora. Tylko co
z tego? Zdaje mi się, że Mahmud mnie woła, więc pospiesznie wybiegam na
korytarz i nasłuchuję. Cisza. Wracam do kuchni i zaczynam rozmyślać o
siostrach, ich pustym życiu i głupich mężach. Zdecydowanie powinnam
docenić własne życie. Mahmud powiada:
- Wszyscy chcieliby być na twoim miejscu.
Ale jacy wszyscy? Przecież my się z nikim nie widujemy, ani nigdzie
nie wychodzimy. Fakt, nikogo nie potrzebujemy. Mahmud powtarza:
- Tylko my jesteśmy ważni: ja i ty; to znaczy ja ważny, a ty tylko jesteś.
Ja jestem jednak zadowolona choćby i z tego tylko bycia i cieszę
się, że nie zmarnowałam swojego życia tak, jak siostry. Matka mówi:
- Wielkie nieszczęście cię spotkało. Ten, za którego wyszłaś to nie mąż, to Azrail!*
W głębi serca naśmiewam się z prostoty matki i mam ochotę całować
Mahmuda po rękach i nogach za to, że wyrwał mnie ze szponów zwykłych
ludzi. Moje biedne siostry, zajęte tysiącem domowych obowiązków;
dziećmi, pokojówkami, służącymi i podróżami tylko marzą o tym, aby
znaleźć się na moim miejscu, a ja w tych dwóch pokojach jestem
szczęśliwsza od nich wszystkich, bo przynależę do lepszego świata i
lepszego mężczyzny. Jestem zadowolona, że nie mam dzieci. Mahmud mówi:
- Dziecko to więzienie. To grzech.
I dodaje:
- Nikt się nie nadaje do wychowywania dzieci. Nawet my.
Ja też nie jestem już tą samą osobą, co kiedyś. Nie znoszę dzieci. Teraz we wszystkim przyznaję rację Mahmudowi. Matka mówi:
- Nie, kochana. Popełniłaś błąd. Zmarnowałaś swoje najlepsze
lata. Dziecko to życie, to młodość. Skąd wytrzasnęłaś tego nieroba? Mało
było innych mężczyzn?
Mahmud zaśmiewając się z zadowolenia, przegląda się w lustrze.
Poprawia sobie włosy i znów się zaśmiewa. Przeraża mnie jego siła,
piękno i intelekt. Z niedowierzaniem pytam sama siebie: Czy to możliwe,
że ten mężczyzna należy do mnie? Mahmud jednak oponuje:
- Nie, ja nie należę do nikogo. Ja tylko tymczasowo przedkładam to właśnie miejsce nad inne.
Nasłuchuję. Cisza. Włączam radio. Wyłączam. Przypomina mi się, że
przecież nie powinnam słuchać tych bzdur. Wychodzę na korytarz, a potem
idę do sypialni. Dobiega mnie odgłos kroków i skrzypienie otwieranej
lodówki. Wracam szybko do kuchni. Pytam:
- Co tam?
- Nic - odpowiada.
- Potrzebujesz czegoś? - pytam ponownie.
- Nie - słyszę w odpowiedzi.
Idę do łazienki. Spoglądam w lustro i spostrzegam, że na czole
wyskoczył mi pryszcz. Odgarniam włosy i zbieram je końcem palca na
czubku głowy, a potem odrzucam do tyłu, układam na jeden bok i ponownie
rozpuszczam. Pytam:
- Wiesz, co się stało?
Właśnie nad czymś rozmyśla. Nie powinnam się odzywać. Nie powinnam mu
przeszkadzać. Przecież jestem tylko roztrzepaną kobietą i kompletnym
beztalenciem. Po upływie siedmiu lat jeszcze nie nauczyłam się, co mam
robić, a czego nie. Po siedmiu latach jeszcze do mnie nie dotarło, że
nie powinnam zadawać pytań, nalegać, niczego oczekiwać, ani mówić.
Chciałabym złożyć swoją głowę na jego piersi, chwycić jego dłoń i
zatańczyć naokoło pokoju. Chciałabym wyjść na ulicę. Chciałabym wsiąść
do autobusu. Chciałabym kupić lody ze sklepiku na rogu ulicy. Chciałabym
powiedzieć Mahmudowi o pryszczu na czole; o tym, że pobolewa mnie w
dole brzucha i o tym, że za oknem pada deszcz, a jak byłam dzieckiem, to
bałam się deszczu. Chciałabym opowiedzieć mu swój sen. Chciałabym
zacząć mówić. Przysiadam na skraju łóżka i myślę sobie, że jutro na
pewno opróżnię kosz ze śmieciami. Głowa Mahmuda raz po raz pojawia się i
znika między ścianą a drzwiami łazienki. Zdjął koszulę. Ach, żeby tak
ktoś nas odwiedził! Myślę, że może jednak lepiej będzie, jeśli wstanę i
się czymś zajmę; czymś nowym i interesującym. Pytam:
- Mahmud, przyszedłbyś tutaj? Zajęlibyśmy się czymś wspólnie.
Osusza twarz, wychodzi z łazienki i siadając obok mnie, pyta:
- Na przykład czym?
Sama nie wiem. Naprawdę nie wiem. Kładę głowę na jego piersi i mówię: Kocham cię, Skarbie.
Szuka papierosów, więc mu je przynoszę. Idę do kuchni po popielniczkę i
siadam koło niego. Czasem myślę sobie, że nie jestem godna takiego
życia; że jestem głupia, nie nadająca się do niczego i zwyczajna; Mahmud
jednak mówi:
- Nic nie szkodzi. Poprawisz się.
Zza ściany naszego pokoju słychać odgłosy stóp i rozmowy. Zastanawiam
się, gdzie są inni ludzie, czym się zajmują i co umieją. Dokąd chodzą
ci wszyscy ludzie, których kroki słyszę przez cały dzień. Chcę wyjść z
domu. Tak jakby to miejsce było oddzielone od reszty świata i zapomniane
przez wszystkich. Ale co mnie właściwie obchodzi, gdzie chodzą i czym
się zajmują inni. Nas nie interesują sprawy innych. My tutaj, właśnie w
tym pokoju mamy swój skrawek szczęścia. Kładę swoją dloń na jego dłoni.
Nie, niczego więcej nie potrzebuję. Nie myślę już ani o śmierci, ani o
starości, ani o zapomnieniu. Kątem oka zerkam na Mahmuda. Ma za duże
uszy. Ale ja go kocham. Duże uszy, czy małe, jaka to różnica? Ja właśnie
z tymi uszami byłam całe życie szczęśliwa. Przypominam sobie, jak to w
dzieciństwie spałyśmy z siostrami w jednym pokoju. Spoglądałam z
ciekawością i zdziwieniem na ich długie włosy, wypukłe piersi i modliłam
się do Boga, aby być na ich miejscu. Stęskniłam się za nimi. Ach,
gdybym tak mogła wiedzieć, co teraz porabiają. Mijają już prawie trzy
lata, odkąd się nie widziałyśmy. Z matką widuję się co miesiąc.
Oczywiście, nie ma już między nami żadnej więzi. Zmieniłam się nie do
poznania. Mahmud uczynił ze mnie zupełnie nowego człowieka i już nie
powinnam wracać do przeszłości. Zapadł zmrok. Wstaję i zapalam światło.
Jest 18:30. Mahmud ziewając, przeciera oczy. Pyta:
- Coś cię gnębi?
Staram się uśmiechnąć i zarzekam się, że jestem w bardzo dobrym nastroju. Pyta:
- Masz dosyć?
Odpowiadam:
- Nie, skądże.
Wyjaśniam mu, jak bardzo kocham ciszę i o ile przedkładam ten
samotny, opuszczony dom nad wszystkie inne miejsca świata. Dodaję, że
nigdy nie zastanawiam się nad życiem mojej matki i sióstr, a jeśli
chodzi o ojca to miał całkowitą rację, gdyż ojciec był rzeczywiście
fanatykiem i pazernym skąpcem; a życie, które teraz wiodę jest
błogosławieństwem bożym i mam tego pełną świadomość. Dodaję też, że
postaram się znaleźć wszystkie swoje wady i zwalczyć je, jedna po
drugiej. Mahmud ściąga spodnie i rzuca je na dywan. Pyta:
- Czy mam na jutro jakieś czyste ubranie?
Z radością wskazuję na wyprasowany komplet. Wypastowałam też buty i
poskładane skarpety włożyłam do foliowego woreczka. Kładzie mi rękę na
głowie. Jest zadowolony. Ściąga zegarek, a potem skarpety. Przynoszę
szklankę wody i stawiam mu ją obok łóżka. Masuję mu ramiona. Chciałabym
mu opowiedzieć o tym, co się dzisiaj stało. Dlaczego miałoby mu się to
wydać mało zajmujące? Co prawda sąsiadka nie jest nikim ważnym, nie jest
artystką ani politykiem, ale cóż, ona przynajmniej istnieje. Szuka
papierosów. Prosi:
- Wymasuj mi plecy. Niżej... mocniej...
Pochylam się i całuję go w kark. Mówię:
- Wiesz, nasza sąsiadka z rozpaczy była bliska szaleństwa!
Szuka zapałek, więc biegnę do kuchni. Przetrząsam wszystkie szafki,
robiąc straszny bałagan. Ogarnia mnie strach, że ich nie mamy. Wracam do
sypialni i przeszukuję torbę. W końcu znajduję i podając je, staję
obok. Próbuję znaleźć jakiś temat do rozmowy. Też zapalam papierosa.
Drapie mnie w gardle. Papieros jest niedobry i ma gorzki posmak. Pyta
mnie:
- Idziesz spać?
- Nie. Nie jestem śpiąca. Przeleżałam całe popołudnie. Mówi:
- Skoro nie idziesz spać, zgaś światło i zamknij za sobą drzwi.
Ale ja wcale nie chcę wychodzić z pokoju. Chcę przemówić. Chcę zacząć
krzyczeć. Chcę zacząć żyć i pokazać mu, jak bardzo jestem szczęśliwa.
Siadam koło niego, biorę go za rękę i ją całuję. Nie. To nie ma sensu.
Gaszę lampę, wychodzę z pokoju i zamykam za sobą drzwi. Otwieram okno.
Pada. Samochody włączyły już światła. Przyciskam twarz do szyby. Ludzie
przemykają pod moim oknem, nie spoglądając w górę. Rozmawiają ze sobą.
Nikt nic ode mnie nie chce. Nikt nawet nie ma pojęcia, że ja też tu
jestem. No dobrze, ale jakie to ma właściwie znaczenie? Wcale nie muszą
wiedzieć o moim istnieniu. Tak bym chciała, żeby mama tu była, żeby
umiała czytać i pisać i mogła przeczytać dzieła Mahmuda. I żeby siostry
zrozumiały, jak wielkim jest człowiekiem.
Deszcz przybiera na sile. Ludzie chowają się pod parasolami. Z
każdego człowieka widzę tylko czarny krąg i parę nóg. Zasuwam zasłony i
nasłuchuję. Cisza jak makiem siał. Wracam do sypialni i zdejmuję
ubranie. Zażywam pigułkę na sen i kładę się. Chcę, abyśmy byli blisko
siebie, nawet jeśli nasze twarze będą odwrócone do ściany. Kołdra mnie
przygniata. Wciskam się w łóżko i na siłę zaciskam powieki. Przewracam
się na brzuch. Potem na prawy bok. Zakładam rękę pod głowę. Jestem
niespokojna, jakbym miała jakąś dodatkową część ciała. Nie mogę zasnąć.
Przypominam sobie, jak spałyśmy z siostrami pod jedną kołdrą, stykając
się nogami i chichocząc bez powodu. Czasem brałyśmy do łóżka podebrane
skądś pistacje i zajadałyśmy się nimi ukradkiem; a mama wciąż groziła,
że zaszyje nam usta albo posypie oczy pieprzem. Ale ja wiedziałam, że
tylko tak mówi, a rankiem znów nam włoży do szkolnych teczek chleb z
masłem i cukrem, we włosy wpinając kolorowe wstążki. Mahmud powiada:
- Twoja matka jest wścibskim głupawym dziwolągiem i plotkarą, jak reszta twojej rodziny.
Na ulicy słychać czyjeś kroki. Kilka osób zebrało się pod oknem i
dyskutują. Chciałabym wmieszać się w ten tłum. Zastanawiam się, o czym
ci ludzie rozmawiają, czym się zajmują i dokąd zmierzają. Odwracam się w
stronę Mahmuda i pytam cichutko:
- Śpisz?
Nigdy nie mam pewności, czy śpi, czy tylko udaje. Przeraża mnie
ciemność tego pokoju i puste łóżko. Chciałabym, abyśmy połączyli się
chociaż koniuszkami włosów. Przysuwam się do niego, mrucząc pod nosem:
- Mahmud, śpisz?
Z wahaniem kładę dłoń na jego plecach. Chciałabym, aby jak najprędzej
się rozwidniło. Myślę sobie, że zaraz go obudzę; zacznę krzyczeć i
powiem, że miałam koszmarny sen. Zacznę ciężko oddychać i powiem, że
boli mnie serce; albo trzaskać okiennicami, tłumacząc się, że był silny
wiatr. Dobrze. Zgoda. Jestem szczęśliwa, ale wreszcie chciałabym o tym
komuś powiedzieć i udowodnić innym swoje szczęście! Mahmud powiada:
- Co cię obchodzą inni?
Ale ja wiem, że dopóki oni tego nie zrozumieją, ja także nie będę w stanie w to uwierzyć. Powtarzam głośniej:
- Mahmud, śpisz?
Chciałabym móc zapalić światło, tak jakby w tej żarówce krył się
jakiś spokój, czy pewność. Przyciskam twarz do poduszki. Myślę sobie: Nie
szkodzi. Jutro o wszystkim zapomnę. Ale ileż razy mam jeszcze zasypiać z
myślą, że jutro o wszystkim zapomnę? Każdego wieczoru zasypiałam z
myślą, że kolejnego dnia nadejdzie zapomnienie; tłumaczyłam sobie, że w
końcu przyjdzie moja kolej i mój czas; czas, w którym będę coś znaczyć;
czas, kiedy zacznę żyć. Ale teraz już wiem, że ten 'mój czas' nigdy nie
odnajdzie mnie w tym pokoju... Przewracam się na lewy bok. Światła
reflektorów samochodowych pełzają po ścianie w górę i w dół. Wsłuchuję
się w jednostajny szum padającego deszczu, w dźwięk okiennic, które raz
po raz otwierają się i zamykają; w odgłosy hamulców i gwizdy strażników
sygnalizujące postój. Wsłuchuję się w głosy ludzi pozdrawiających się,
podających sobie dłonie i żegnających się; w szlochy sąsiadki i słowa
jej męża; w szepty służących i czuję, że te ściany, ten pokój i to łóżko
cały czas coś przede mną ukrywały i czegoś mnie pozbawiły. Prawdziwe
życie było cały czas po tamtej stronie, a ja nic o tym nie wiedziałam.
Siadam. Potrząsam ramieniem Mahmuda. Chciałabym zbudzić ze snu całe
miasto i tych wszystkich ludzi, którzy przez siedem lat mijali mnie,
nawet mnie nie zauważając! Mam ochotę wspiąć się na słup elektryczny i
krzyknąć z całych sił: Ja też tu jestem, też chcę rozmawiać i znam się na wielu różnych rzeczach! Powtarzam jeszcze głośniej:
- Mahmud, śpisz??
Chwytam go za włosy i podnoszę jego głowę. Ma otwarte usta, jego zęby
błyskają w ciemności. Zdrowiem i tężyzną przypomina dzikie zwierzę.
Odrzucam kołdrę i wyskakuję z łóżka. Serce kołacze mi z niepokoju i
braku nadziei. Ciało mam rozpalone z gorąca, choć jednocześnie szczękam
zębami. Mahmud wierci się w łóżku, odwraca i wyciąga rękę w stronę mojej
poduszki.
Przyglądam mu się uważnie. Nie, nie kocham go i nigdy nie kochałam. Z
pewną nutką wrogości spoglądam naokoło siebie. Mam ochotę go obudzić i
wystawiwszy język pokazać mu napuchnięte struny głosowe i zdarte gardło.
Chcę zatańczyć naokoło pokoju i wyrzucić z siebie te wszystkie słowa,
które dusiłam w sobie przez całe siedem lat: o ojcu, matce i siostrach; o
morelowej marmoladzie, przyrządzanej przez matkę każdego roku; i o
reszte polou, które jedliśmy w każdy piątek wieczorem.* O trawie w
ogródku i otworze pieca; o moim ciele, skórze, włosach, wygięciu szyi i
wypukłości brzucha. Zdejmuję sukienkę z krzesła i ubieram się. Wyciągam
buty spod szafki i myślę sobie, że muszę wyjść teraz, zaraz, zanim nie
będzie za późno. Póki jeszcze mam czas. Właśnie teraz ich odwiedzę. To
już siedem lat, odkąd jestem pozbawiona życia. Ani chwili dłużej! Mam
ochotę go zbudzić, żeby zobaczył, że sobie idę i nic mnie nie obchodzi,
ani jego geniusz, ani talenty, ani artyzm, ani inteligencja! Idę po to,
aby zwierzyć się sprzedawcy ze sklepiku na rogu ulicy i usiąść na
kolanach dzielnicowemu, tarmosząc mu wąsy. Idę, aby złożywszy głowę na
tłustym i szorstkim kolanie matki porządnie się wypłakać; żeby
opowiedzieć siostrom o zmarłym dziecku sąsiadki i zwierzyć się, że ja
też, jak i one, chciałabym mieć kilkoro dzieci. Chcę pójść śladem tych
ludzi, którzy każdego dnia i nocy przemykają z pośpiechem pod naszymi
oknami - tych ludzi, którzy żyją i rozmawiają.
Wkładam buty. Serce ciąży mi niczym kamień. Z trudem przełykam ślinę.
Drobnymi kroczkami zmierzam w stronę drzwi. Czuję się, jakbym stała na
moście Sirat, a od śmierci dzieliła mnie jedynie chwila.* Nie oglądam
się za siebie, ani nie patrzę w żadną inną stronę. Z chwilą, gdy
postawię stopę na ulicy, chcę być wolna od wszystkiego, nawet od skóry i
ciała; stać się na nowo czystą, białą kartką; czymś dziewiczym i
jeszcze nieukształtowanym. Nasłuchuję. Słychać jedynie równomierny
oddech Mahmuda. Przystaję. Moje nogi stały się nagle duże i ciężkie; tak
jakby moja skóra zespoliła się ze ścianą i drzwiami, a ręce zapuściły
korzenie w głąb ziemi. Zza zasłony spoglądam na uliczkę. Deszcz jak
padał, tak pada. Uliczka jest pusta. Policjant na rogu, zsunąwszy czapkę
na same oczy, przykucnął pod sklepieniem. Jakiś pusty autobus, telepiąc
się, przejeżdża obok. Nasłuchuję. Całe miasto śpi. Całe miasto spoczywa
nieruchome i obojętne. Przerażona pytam sama siebie: Dokąd ja
pójdę? Skąd mam wiedzieć, że znajdę swoich bliskich i że poza tym
pokojem istnieje jeszcze dla mnie jakieś miejsce? Może matka umarła?
Może siostry opuściły miasto? Być może nikt i nic na mnie nie czeka.
Przystaję. Stoję długie godziny. Woda przepływa kanałami. Wszystkie
wyboje na środku drogi napełniają się deszczówką. Ktoś szuka czegoś w
ruinie naprzeciwko. Mahmud szuka mnie po omacku w ciemności. Jest pewien
mojej obecności, mojej miłości bez granic i mojego szczęścia. Zdejmuję
buty i powolutku wracam. Przysiadam na skraju łóżka. Z niechęcią dotykam
dłonią jego twarzy. Zdaję sobie sprawę, że przez ten cały czas go
oszukiwałam; że przez siedem okrągłych lat przetrzymywałam go w tym
pokoju, trzymając rękę pod kołdrą na jego twarzy; że ja też pozbawiłam
go prawdziwego życia i trzymałam z dala od tego wszystkiego, co działo
się za tą ścianą. Widzę to wyraźnie i czuję zadowolenie. Może gdyby nie
ja, nie traciłby siebie tkwiąc z w tym miejscu. Przysuwa się do mnie,
wtulając głowę w moje ramię. Chcę spać, więc nakrywam się kołdrą. Dużym
palcem u nogi szukam dziury w materacu i przytulając się do Mahmuda,
szepcę mu do ucha: Kocham cię.
Lato, 1967
tłum. Dorota Słapa
Sen zimowy / Goli Taraghi
Sen zimowy
Powieść ta po raz pierwszy ujrzała światło dzienne w roku 1973, wydana przez teherańskie wydawnictwo Agah.
Bohaterowie powieści to grupa ośmiu przyjaciół, silnie związanych ze
sobą od dzieciństwa. Wydaje im się, że przebywanie razem uchroniło ich
przed samotnością, jednak koleje losu ich życia pokazują im, jak bardzo
się mylili. Bohaterowie ogarnięci są rodzajem paraliżu duchowego, który
prowadzi ich do przekonania o bezcelowości podjęcia walki o własne
życie, zupełnie jakby ciążyło nad nimi jakieś fatum. Swoje życie
przeżywają w myślach, wspominając przeszłość i żałując marzeń, które nie
zostały zrealizowane. Mimo, że niezadowoleni i rozgoryczeni, wciąż
planują ucieczkę z miejsca, w którym tkwią i rozpoczęcie nowego,
lepszego życia, nie są w stanie zrobić nawet kroku. Zamknięte koło toczy
się więc dalej, odizolowując ich od społeczeństwa i rzeczywistości. Tak
zastaje ich śmierć i starość; śmierć, która jest mniej przerażająca niż
życie.
Sposób myślenia bohaterów plasuje się na granicy tradycji i
modernizmu. Zamiast tożsamości indywidualnej posiadają oni tożsamość
grupową. Sytuacja ta jednak stopniowo rodzi w nich bunt i sprawia, że
szukają zmian. Przypomina to sytuację, w której społeczeństwo bliskie
jest eksplozji, jednak nie wybucha.
Po ukazaniu się tłumaczenia powieści we Francji autorka usłyszała, iż
powieść ta jest zapowiedzią rewolucji 1979, odbiciem stanu świadomości
ówczesnego społeczeństwa irańskiego. Bohaterowie pragnąc zmian i jakiejś
rewolucji, która oczyści ich z tradycyjnego sposobu myślenia tkwią
nieruchomo w miejscu, w którym nie wytworzyła się jeszcze
odpowiedzialność za siebie, a niezależność traktowana jest jako
odchylenie od norm przyjętych przez społeczeństwo. Oderwanie się od
rodziny i tradycji jest niebezpieczne i bolesne. Przekonuje się o tym
jeden z bohaterów, Ahmadi, który chce być sobą i oderwać się od grupy.
Przydarza się mu jednak wiele nieszczęść: stojąc przy oknie, dostaje w
głowę kamieniem, spadając ze schodów łamię nogę itd. Przyjaciele
uważają, że pech towarzyszy mu, gdyż chce sam podejmować decyzje i
zachowuje się inaczej niż oni. Dają mu do zrozumienia, że jeśli będzie z
nimi, nic złego mu się nie przydarzy. Jego próby bycia niezależnym i
samodzielnym kończą się odrzuceniem przez grupę. Odrzucenie przez
społeczeństwo spotyka także Dżalilego. Wykształcony, próbujący zmienić
świat, zniesmaczony marazmem przyjaciół (Ktoś, kto chce iść, nie pyta, nie czeka. Po prostu idzie, s.39) popełnia "błąd", gdyż za dużo myśli i zaczyna mówić. Przyjaciele dostrzegają różnicę między sobą i nim (On jest z innej gliny. Różni się od nas,
s.98). Bojąc się słów Dżalilego, które mogą zburzyć ustalony porządek
życia, w cichym przyzwoleniem doktora związują go i zostawiają w
piwnicy...
Dorota Słapa
http://www.literaturaperska.com/goli/sen.html
http://www.literaturaperska.com/goli/sen.html
اینجا "مولیان" است و این هم جوی آن!
"دریچه" به خاطر استفاده از عکس های آقای رضا خوشدل راد، سپاسگزاری و قدردانی بالابلندی به ایشان بدهکار است. سپاس ما از آقای خوشدل، عکّاس خوش ذوقی که موضوعات بکر و جالبی را برای عکاسی برمی گزینند.
ایشان در توضیح خود بر این عکس ها نوشته اند: " هزارسال ست که شعر رودکی زمزمه می شود اما از جوی مولیان چه مانده است. وقتی که در سمرقند در پی جوی مولیان بودم اغلب می خندیدند. بالاخره راننده ای پذیرفت مرا بدان جا ببرد."
آقای خوشدل سپاس ما را بپذیرید!
اگر " جوی مولیان " را از تاریخ و جغرافیا و شعر رودکی به خاطر نداریم، از ترانه مرضیه و بنان احتمالاً به یاد داریم. این عکس ها، همان جوی مولیانیست که زمانی بویش همراه با یاد یار مهربان می آمد و شعرش امیر قهرکرده را به بخارا بازگرداند.
بوی جوی مولیان آید همی
یاد یار مهربان آید همی
ریگ آموی و درشتی های او
زیر پایم پرنیان آید همی
آب جیحون از نشاط روی دوست
خنگ مارا تا میان آید همی
یاد یار مهربان آید همی
ریگ آموی و درشتی های او
زیر پایم پرنیان آید همی
آب جیحون از نشاط روی دوست
خنگ مارا تا میان آید همی
ای بخارا شاد باش و دیر زی
میر زی تو شادمان آید همی
میر ماه است و بخارا آسمان ماه سوی آسمان آید همی
میر سرو است و بخارا بوستان سرو سوی بوستان آید همی
بوی جوی مولیان یاد یار مهربان
منبع: https://www.facebook.com/photo.php?fbid=177216109016038&set=a.177214429016206.43271.100001829496749&type=1&theater
جوی مولیان روزگاری رودی بزرگ بوده و امروز این است که می بینید. |
کودکان در جوی باقیمانده از مولیان آببازی می کنند |
پیرمرد محل رود بزرگ مولیان را نشانم می دهد.اینجا پلی بود که رود از زیر آن می گذشت |
مناره ای که در مرکز روستای مولیان و به یاد جوی مولیان بنا شده است. |
از آن جوی مولیان این آب باریکه مانده است |
پنجشنبه، بهمن ۰۳، ۱۳۹۲
سهشنبه، بهمن ۰۱، ۱۳۹۲
در دل کوه : زیارتگاه زرتشتیان
یزد - زیارتگاه چک چک / پیر سبز
عکس های زیبای دیگر را می توانید در صفحه فیس بوک آقای رضا خوشدل راد Reza Khoshdel Rad ببینیدمنبع: https://www.facebook.com/photo.php?fbid=241285515942430&set=a.241282869276028.56407.100001829496749&type=1&theater
یکشنبه، دی ۲۹، ۱۳۹۲
سنگ نگاره هایی به قدمت هزاران سال
استان سیستان و بلوچستان- سراوان- روستای ناهوک- درّه نگاران
عکس های زیبای دیگری می توانید در فیس بوک آقای Reza Khoshdel Rad ببینید
منبع: https://www.facebook.com/reza.khoshdelrad/media_set?set=a.608704539200524.1073741901.100001829496749&type=1
"آدم ها روی پل"
«آدمها روی پل»، ترجمه زنده یاد مارک اسموژینسکی، زنده یاد شهرام شیدایی و چوکا چکاد به چاپ ششم رسید.
https://www.facebook.com/pages/%D9%85%D8%A7%D8%B1%DA%A9-%D8%A7%D8%B3%D9%85%D9%88%DA%98%DB%8C%D9%86%D8%B3%DA%A9%DB%8C-Marek-Smurzy%C5%84ski/271593316211423?hc_location=timeline
https://www.facebook.com/pages/%D9%85%D8%A7%D8%B1%DA%A9-%D8%A7%D8%B3%D9%85%D9%88%DA%98%DB%8C%D9%86%D8%B3%DA%A9%DB%8C-Marek-Smurzy%C5%84ski/271593316211423?hc_location=timeline
دوشنبه، دی ۲۳، ۱۳۹۲
دوشنبه، دی ۱۶، ۱۳۹۲
"گلها"یی که جاودانه شد / مستندی درباره جِین لِویسُن Jane Lewisohn
خانم جین لویسن آمریکایی با دانش، عشق و تجربه فراوان، موسیقی و ادب ایرانی را که زیر عنوان "گلها" در گذر سال ها از رادیوی ایران پخش می شده است، در مجموعه ای پرارزش، در موزه بریتانیا گرد آورده است. این کشش و کوشش را قدر می دانیم و سپاس می گوییم.
اشتراک در:
پستها (Atom)